niedziela, 25 października 2020

Możemy cię zbudować

Chorzy na życie

Artykuł został opublikowany pierwotnie na portalu Esensja w cyklu „Na rubieżach rzeczywistości”.

Dziś cofamy się w czasie. Zostawiamy na chwilę idee, które kotłowały się w głowie Philipa K. Dicka u progu lat siedemdziesiątych i czytamy powieść napisaną w roku 1962. Mniej więcej wtedy, gdy powstawała „Simulakra” i „Marsjański poślizg w czasie”. „Możemy cię zbudować” nie należy do najlepszych i najważniejszych powieści Dicka, a na publikację czekała aż dziesięć lat – stąd jej takie, a nie inne, miejsce w naszym cyklu.

Pierwotny tytuł powieści brzmiał „The First in our Family”. Autor pisał ją z myślą o kolejnej próbie przebicia się do głównego nurtu, marginalizując wątki science fiction na rzecz dramatu psychologicznego. Kolejni wydawcy odrzucali jednak maszynopis powieści, co doprowadziło do tego, że wyszła dopiero w 1970 roku – w odcinkach w magazynie „Amazing Stories” jako „A. Lincoln, Simulacrum”. Redaktor naczelny magazynu napisał nawet dodatkowy, ostatni rozdział, ponieważ uznał, że powieść urywa się nagle i bez sensu – Dick zaakceptował poprawki mieląc w ustach przekleństwa. Dlatego też, gdy w końcu, w 1972 roku, wydawnictwo DAW Books wypuściło ją pod tytułem „We Can Build You” – Dick bez zastanowienia usunął niepotrzebny jego zdaniem i przede wszystkim nie jego fragment. Przyczyny problemów z publikacją powieści nie są dokładnie znane – dla Dicka były kolejnym potwierdzeniem faktu, że nie jest mu pisana kariera w mainstreamie. W Polsce „Możemy cię zbudować” wydane zostało dwa razy – w 1996 i 2020 roku za sprawą Rebisu.



Dick umieścił akcję powieści dwadzieścia lat w przyszłości – w roku 1982. Narrator, Louis Rosen, przejmuje po ojcu rodzinny biznes – firmę produkującą elektryczne organy i klawikordy. Konkurencja jest naprawdę ostra – partner w interesach Louisa, Maurice Rock, wpada na pewien szaleńczy pomysł. A może by tak wykorzystać tradycję świętowania wojny secesyjnej („jedynej wojny jaka miała znaczenie dla Stanów Zjednoczonych”) i zbudować armię sztucznych ludzi, którzy odgrywaliby ku uciesze gawiedzi (niczym w „Westworld”) wydarzenia z tamtych czasów? Chora na schizofrenię (ale chyba niedawno ozdrowiała, bo zwolniona ze szpitala) córka Maury’ego, Pris Frauenzimmer, projektuje dwa pierwsze „simulacra” (w polskim tłumaczeniu „homunkulusy”). Oto Edwin M. Stanton, sekretarz wojny w gabinecie Abrahama Lincolna i wreszcie sam słynny szesnasty prezydent Stanów Zjednoczonych – obaj praktycznie nieodróżnialni od zwykłych ludzi.

Firma Rosena i Rocka nawiązuje kontakt z wielkim przedsiębiorcą, Samuelem K. Barrowsem, który zmonopolizował handel nieruchomościami na księżycu i pragnie wykorzystać nowy wynalazek w zupełnie innym celu, niż zakładali bohaterowie. Rozpoczyna się wielka rozgrywka pomiędzy bezwzględnym biznesmenem a firmą Louisa, a na domiar złego nasz bohater zaczyna żywić uczucia do Pris. To kolejna kobieta fatalna w twórczości Dicka, której symbolika urasta tutaj wręcz do karykaturalnych rozmiarów. Schizofrenia Pris i jej magnetyczne przyciąganie powodują, że Louis musi podjąć też walkę o własne zdrowie psychiczne – beznadziejnie zakochany w najbardziej toksycznej bohaterce autora sam osuwa się w szaleństwo.

Widać, że to starsza powieść. Powstała jeszcze przed wielkimi arcydziełami, jeszcze przed uporczywym wypatrywaniem Absolutu – w okresie, gdy Dick szukał sposobu na wydostanie się z rzekomo ograniczającego go poletka science fiction. Pisana była, jak to zwykle u Dicka, bez żadnego wielkiego planu czy konspektu – co w trakcie czytania widać wyjątkowo wyraźnie. Początkowe rozważania na temat człowieczeństwa, osnute na motywie androidów stojących w opozycji do ludzi, nie wybrzmiewają do końca – Dick zmienia lekko kurs w toku powieści, kierując się ku obszarom, w których analizował swoje własne bolączki, strachy, nieudane małżeństwo i narastającą niestabilność psychiczną. Wątek choroby psychicznej Louisa Rosena i jego fatalnego zauroczenia to po prostu kolejny przykład literackiej autoterapii.


Philip K. Dick szuka definicji „człowieka”. Robi to trochę na modłę Lema, kiedy to zastanawia się, ile człowieczeństwa tkwi w homunkulusach Stantona i Lincolna – tak jak Hylas i Filonous z „Dialogów”. Czy kopia osoby jest człowiekiem „tym samym” czy tylko „takim samym”? Gdzie dokładnie tkwi „człowieczeństwo”? Ale Dick dodaje jeszcze jedną zmienną – wszechobecnych w jego literaturze ludzi chorych psychicznie. Sztuczne istoty wydają się bardziej ludzkie, niż ich dysfunkcyjni twórcy – ojciec Louisa Rosena, który przygląda się postaci przedstawianego mu właśnie Stantona, mówi jasno: „Nie, to nie jest rzecz. To człowiek, ein Mensch”. Nieważne zatem, że pod skórą homunkulusa jest pełno żelastwa i przewodów. Skoro myśli, rozumie, potrafi się uczyć i, co najważniejsze, jest tego wszystkiego świadomy – jest człowiekiem. Ta konstatacja podkreślona jest także w bardzo znamiennym fragmencie powieści, w którym sam Abraham Lincoln dyskutuje z Samem Barrowsem na temat tego „czym jest człowiek”. Dla biznesmena, „człowiek to tylko zwierzę, które nauczyło się używać chusteczki”. Przy takiej definicji człowieczeństwo wyrasta na fundamencie cielesnym, organicznym. Ale według Lincolna nie liczy się rodzaj materii, na której zaczyna funkcjonować świadomość – mogą to być tkanki, może to być krzem albo inne tworzywo. W tej rozmowie to człowiek paradoksalnie neguje istnienie ludzkiej duszy, a maszyna uznaje ją za pewnik.

Dusza, świadomość, rozum, intelekt – jak zwał, tak zwał. To jest warunek konieczny do „bycia człowiekiem” albo może lepiej „istotą”. Wydawać by się mogło, że wykształcenie świadomości powinno być zwieńczeniem całego bytu, ponieważ dopiero wtedy ten zaczyna być zdolny do refleksji o samym sobie. Dick tego nie neguje – w końcu w późniejszych jego powieściach („Trzy stygmaty Palmera Eldritcha”, „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach”, czy „Ubik”) człowieczeństwo jest źródłem siły i warunkiem koniecznym do uporania się z napierającą zewsząd rzeczywistością. Ale w „Możemy cię zbudować” autor zwraca uwagę na drugą stronę medalu – istnienie (czytaj: świadomość) niesie również ból. Uświadomienie sobie tego, że fizycznie jesteśmy niczym wobec otaczającego nas wszechświata, że możemy utopić się w łyżce wody lub zginąć od kawałka kamienia, a na końcu czeka nas śmierć, jest źródłem cierpienia.


I tutaj dochodzimy do wniosku, który okazuje się jak najbardziej słuszny – Dick pisze znowu o sobie. Omawiana powieść jest jedną z niewielu w dorobku autora, w której mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową. Zatem wszystkie zgryzoty Louisa Rosena doświadczane są przez nas bardzo bezpośrednio, bez najmniejszego dystansu – skrajnie subiektywnie. Ale cierpi nie tylko bohater – jeden z najlepszych fragmentów powieści opowiada w przejmujący sposób o tym, jak homunkulus Lincolna został „naznaczony” świadomością. Wszystko odbyło się trochę tak, jak w „Masce” Stanisława Lema, ale o wiele bardziej przeszywająco – pierwsze, co poczuł sztuczny człowiek, był „strach przed nieodwołalnym istnieniem”. Narodziny okazują się gorsze niż śmierć – życie zostało tutaj przyrównane do „nagłej infekcji”, która pozostanie z nami dopóki nie pojawi się lekarstwo – śmierć. Wszyscy jesteśmy chorzy na życie. I znowu – do samego sedna pojęć życia i istnienia oraz przybliżają nas istoty, które nie są ludźmi.

Bohater dochodzi w pewnym momencie do wniosku, że koszmar jego egzystencji „wskazuje na bliskość rzeczywistości”. To udręka utwierdza go w przekonaniu, że istnieje – katalizatorem męki Louisa Rosena jest Pris Frauenzimmer, przyrównywana w powieści do samej rzeczywistości właśnie. To dzięki niej Louis czuje, że żyje, ale jednocześnie „rozpada się od siły odśrodkowej i wpada w straszliwe, niepowstrzymane drgania”. Pris to ucieleśniony archetyp – Magna Mater, Bogini Matka; Anne Williams Rubinstein, ówczesna żona autora, z okresu największego kryzysu (spowodowanego między innymi aborcją, której Dick jej nigdy nie wybaczył i odzwierciedlił to w jednej ze scen powieści); a także Jane, siostra bliźniaczka pisarza, która umarła krótko po porodzie. To kobieta złożona ze wszystkich kobiet dotychczasowego życia autora – ucieleśnienie jego lęków, doświadczeń, życzeń i bólu.

„Wyglądało to tak, jakby Pris była dla mnie zarówno życiem, jak i antyżyciem. Była zabójcza, okrutna, krwiożercza, a mimo to stanowiła kwintesencję mego istnienia. Była uchem. Samym życiem – wyrachowaną, surową, bezmyślną rzeczywistością. Nie zniósłbym jej obecności obok siebie. Nie zniósłbym jej braku. Bez Pris powoli bym znikał, aż stałbym się niczym i w końcu zdechł jak pies pod płotem – niezauważony, nieważny. Będąc przy niej, byłem chłostany, poganiany, rozrywany na strzępy, popędzany, a mimo to jakoś żyłem. W tym sensie byłem prawdziwy”.


Praktycznie cała druga połowa powieści składa się z ciężkiego, psychologicznego dramatu bohatera i gonitwy za rzeczywistością (kobietą), która magnetyzuje, wabi i nie pozwala o sobie zapomnieć – a jednocześnie niszczy, demoralizuje i pozbawia zmysłów.

Ile zatem jest tak naprawdę fantastyki w „Możemy cię zbudować”? Powieść opiera się brzytwie Lema, który mówił, że „jeśli można usunąć z utworu wszystkie elementy fantastyczne bez szkody dla treści, to utwór nie jest prawdziwą fantastyką”. Z ledwością, ale się opiera – porzucone i nie rozwinięte należycie postacie homunkulusów są jednak istotne dla wyraźnego zaznaczenia niekonieczności biologii w procesie zaistnienia świadomości. Ich „człowieczeństwo” wyrosłe na mechanicznym gruncie zdaje się momentami bardziej swojskie niż u ludzi – zwłaszcza tych dotkniętych schizofrenią. Philip K. Dick nie zajmował się w tej powieści demaskowaniem fałszu rzeczywistości, analizą percepcji czy degeneracją świata. Brał porządny rozbieg do swych najważniejszych dzieł – przede wszystkim do „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach”. Niektórzy znawcy tematu nazywają omawianą dziś powieść prequelem tejże – to przecież tam mamy Korporację Rosena, czyli największego producenta „andków” w naszym Układzie Słonecznym.

A za miesiąc zajmiemy się powieścią o najdziwniejszym tytule z wszystkich, które wyszły spod pióra Philipa K. Dicka.


Tytuł: Możemy cię zbudować
Tytuł oryginalny: We Can Build You
Autor: Philip K. Dick
Tłumaczenie: Tomasz Hornowski
Wydawca: Rebis
Data wydania: luty 2020
Rok wydania oryginału: 1972
Liczba stron: 336
ISBN: 9788381880169

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz