niedziela, 10 marca 2024

Trent

Na pograniczu


Recenzja powstała przy współpracy z portalem Esensja i została tam pierwotnie zamieszczona.

No, to będzie naprawdę niezła gratka dla miłośników komiksu frankofońskiego. Ośmioodcinkowy „Trent” z lat dziewięćdziesiątych, autorstwa Rodolphe i Leo, ukazał się właśnie nakładem Lost in Time w wielkim wydaniu zbiorczym. Leo na szczęście tylko rysuje i to nawet lepiej niż w „Aldebaranie” czy „Betelgezie”. Czyli – jest dobrze.

Wspominam z przekąsem o Leo (Luiz Eduardo de Oliveira) nie bez powodu. Bardzo narzekałem na jego naiwne i bardzo infantylne fabuły ostatnich komiksów słynnego „Cyklu Aldebarana”. Wszystkie osiem części „Trenta” napisał Rodolphe Daniel Jacquette, czyli po prostu „Rodolphe”, w latach 1991-2000 (w Polsce znamy go najbardziej z komiksu „Ter” i późniejszej kooperacji z Leo przy „Kenii” i „Namibii”). I chociaż ma on czasami równie niezrozumiałe zapędy w kierunku dziwnych uproszczeń fabularnych i nie do końca przemyślanych umowności co Leo (bo ten mu pewnie mieszał w głowie) – to w ogólnym rozrachunku pisze całkiem nieźle. A sam Leo naprawdę przykłada się do rysunku – jest o wiele bardziej realistyczny, jeśli chodzi o ludzką anatomię i dokładniejszy scenograficznie (pejzaże i przyroda zawsze wychodziły mu pierwszorzędnie, więc tego się nie czepiam). I nawet same twarze są bardziej zróżnicowane, a nie jak od sztancy rysowana ciągle ta sama facjata u wszystkich bohaterów.


Kim jest tytułowy bohater? Phillip Trent jest konstablem Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej, który w swoim charakterystycznym czerwonym uniformie, w towarzystwie dzielnego konia i wiernego psa przemierza południowe i centralne obszary Kanady końca dziewiętnastego wieku. Stara się wiernie wypełniać rozkazy swoich przełożonych, ściga bandytów i rzezimieszków, ratuje damy w opałach, tropi zbiegów wzdłuż Jeziora Manitoba, kumpluje się z Indianami, eskortuje więźniów, poszukuje zaginionych robotników na dalekiej Północy i wzdycha do ukochanej (ukochanych, bo jest dość zmienny uczuciowo).

Każdy z ośmiu odcinków serii stanowi odrębną całość, którą można czytać w oderwaniu od reszty. Jest oczywiście zarysowany pewien główny wątek, czyli jego uczucie (miłość to chyba zbyt wiele powiedziane) do pięknej młodej reprezentantki wyższych sfer Providence, Agnes Saint-Yves. Wiemy też, że taka, a nie inna profesja Phillipa była rodzajem ucieczki od cywilizacji i bólu, z jakim musiał się zmagać – we wspomnieniach pojawia się jego (była) żona Janet, ale nie wiemy dokładnie, co się wydarzyło. Pod koniec serii pojawi się jeszcze trzecia kobieta na dokładkę, ale to zostawiam już czytelnikowi do odkrycia.


Trent jest dziwnym bohaterem, pełnym sprzeczności i dość rzadko spotykanym. Z jednej strony jest facetem niebywale wytrzymałym fizycznie, zaprawionym w bojach, potrafiącym odnaleźć się na odległych kanadyjskich pustkowiach i w mrokach polarnej nocy. Jego samotna egzystencja jest eskapizmem dość oryginalnym – nie w świat pozytywnych marzeń, lecz negatywnych realiów surowej Północy i jest swego rodzaju pokutą zadawaną sobie z niewiadomego powodu. Z drugiej strony Phillip Trent ma nieustanną depresję, męczą go koszmary, po których chlipie w poduszkę. Wydaje się on bardzo niedojrzałym, niedoświadczonym życiowo facetem – popadającym w emocjonalne skrajności z łatwością spotykaną właśnie w komiksach Leo („Betelgeza”, „Antares”) i dostającym małpiego rozumu na widok każdej napotkanej spódniczki. I nie chodzi tu o żadne niestosowne zachowania – mam wrażenie, że Trent zakochuje się w każdej napotkanej kobiecie i to tak, jakby świat się miał zaraz skończyć. No niestety jest trochę nudnym bohaterem, postępującym poprawnie i przewidywalnie w każdej sytuacji – zresztą cała seria Rodolphe i Leo jest dokładnie taka.

Scenarzysta napisał, że inspirowały go klasyczne lektury dzieciństwa – w szczególności powieści Jamesa Olivera Curwooda. Dlatego w „Trencie” nie mamy do czynienia z antybohaterem, a z wzorem szlachetności i waleczności. Rodolphe bardzo sugestywnie kreuje miejsce akcji – pogranicza, gdzie stykają się cywilizacja i dzicz, po którym trafiamy na bezkresne, nietknięte ludzką stopą przestrzenie. Bawi się jednocześnie konwencją westernu w bardzo udany sposób, wykorzystując ograne motywy i zabawnie je przekształcając – na przykład Wild Bill Hickok pojawia się jako Wild Bill Turkey.


Leo muszę tym razem pochwalić. Rysuje bardzo dobrze, podobnie jak w wydawanym równolegle do „Trenta” „Aldebaranie”. Nie był chyba jeszcze tak zmęczony, chciało mu się po prostu. Krajobrazy, dzika przyroda, małe mieściny i wnętrza budynków wyglądają imponująco. Ludzie wyglądają bardziej naturalnie, nie są tak sztywni i nie przypominają manekinów, jak chociażby w komiksach „Ocaleni. Anomalie kwantowe” czy „Powrót na Aldebarana”. Dobra robota, Leo. Szkoda, że w dwudziestym pierwszym wieku nie szło już tak dobrze.

Ostatnie odcinki „Trenta” to już taka trochę telenowela. Rodolphe wspominał, że pod koniec nie czuł tego komiksu, że zaczął chyba dreptać w miejscu i opowiadać o niczym. Ale wydawnictwo Dargaud nie chciało rezygnować z duetu Rodolphe/Leo – nie musi być „Trent”, ale ma być coś dobrego. W ten sposób doszło właśnie do „Kenii” i „Namibii”. W przypadku tego drugiego komiksu – uwaga – Leo już nie rysował, tylko pomagał Rodolphe przy scenariuszu. Nie miał już tyle czasu – siedział nad „Antares” – może gdyby zostawił Rodolphe w spokoju i przysiadł nad swoimi komiksami, to obydwu panom wyszłoby to na dobre? Ot, dygresja. „Trenta” polecam, choć umiarkowanie.



Tytuł: Trent
Scenariusz: Rodolphe
Rysunki: Leo
Tłumaczenie: Jakub Syty
Tytuł oryginału: Trent 1–8
Wydawnictwo: Lost in Time
Wydawca oryginału: Dargaud
Data wydania: styczeń 2024
Liczba stron: 424
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 215 x 290
Wydanie: I
ISBN: 9788367270632

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz