Artykuł o Johnie Carpenterze ukazał się pierwotnie w magazynie OkoLica Strachu.
„Wherever you go, l
will find you. l will hunt you down, and l will kill you.”
Od świtu do zmierzchu
W 1996 roku, Robert Rodriguez wysłał Quentina Tarantino, George’a Clooney’a i ich towarzyszy do podejrzanego baru, gdzie wszyscy gapili się na roznegliżowaną Salmę Hayek. Trafili tam o zmierzchu i do samego świtu byli regularnie eksterminowani przez bandę wampirów. John Carpenter, dwa lata później, odwrócił ten schemat – to ludzie, od świtu do zmierzchu, dokonują konsekwentnie dewampiryzacji. Krwiopijcy są tu tymi, którzy muszą bronić się przed bestialskimi agresorami. „Wampiry” (podobnie zresztą jak wspomniany film Rodrigueza) są kwintesencją pulpy. To nie jest film dyskutujący z dorobkiem kina wampirycznego, nie dokonuje on rewizji gatunku. To nie jest również moralitet, ani głębokie kino – to po prostu krwawa jatka na ekranie. Tylko tyle i aż tyle. Wampiry są tu pozbawione właściwie wszystkich swoich romantycznych cech – działa na nie tylko światło słoneczne, kołek w serce lub dekapitacja. I to one są tu muszą się ciągle bronić przed gniewem Jacka Crowa.
John Carpenter nie zraził się katastrofalnym przyjęciem „Ucieczki z Los Angeles”. Nakręcił potem jeszcze dwa kolejne westerny, których akcja nie toczy się na Dzikim Zachodzie. Pierwszym z nich są „Wampiry” z 1998 roku. Jest to ekranizacja powieści Johna Steakley’a o tym samym tytule, dodatkowo mocno inspirowana twórczością Sama Peckinpaha, a zwłaszcza jego słynną, ociekającą krwią, „Dziką bandą”. Reżyser chciał zrobić „western wampiryczny”, który pokaże mocno już przecież eksploatowaną w kinie tematykę z trochę innej perspektywy.
Nowy
Meksyk, preria, małe miasteczka, słońce, upał, obskurne motele i knajpy,
zakurzone drogi i suche kłęby krzaków pędzące w poprzek autostrady.
Kilkuosobowa ekipa z księdzem na pokładzie, uzbrojona w drewniane kołki, dzidy,
karabiny, samochód z wyciągarką i krucyfiks poluje na wampiry. Robią to tylko i
wyłącznie dla pieniędzy, jest to coś w rodzaju katolickiego komando, opłacanego
w tajemnicy przez Watykan. Jeżdżą od jednego „gniazda” do drugiego i dokonują
jego całkowitej likwidacji, wyciągając wijące się i wrzeszczące stwory na
światło słoneczne. To wręcz deratyzacja, szczury muszą być wytępione co do
jednego. Pewnego razu sprawy wymykają się spod kontroli – nie udaje się znaleźć
tak zwanego Mistrza, czyli najpotężniejszego krwopijcy, przywódcy stada. Ten
powraca w nocy i urządza pijanym łowcom oraz towarzyszącym im prostytutkom krwawą
łaźnię. Przy życiu pozostaje tylko szef komando, Jack Crow, jego zastępca oraz
jedna z dziewczym, która niestety została już ugryziona. Jack Crow, grany przez
etatowego badassa Hollywood, Jamesa Woodsa, rozpoczyna swą vendettę przeciwko
wampirom. Nie będzie litości.
W 1996 roku, Robert Rodriguez wysłał Quentina Tarantino, George’a Clooney’a i ich towarzyszy do podejrzanego baru, gdzie wszyscy gapili się na roznegliżowaną Salmę Hayek. Trafili tam o zmierzchu i do samego świtu byli regularnie eksterminowani przez bandę wampirów. John Carpenter, dwa lata później, odwrócił ten schemat – to ludzie, od świtu do zmierzchu, dokonują konsekwentnie dewampiryzacji. Krwiopijcy są tu tymi, którzy muszą bronić się przed bestialskimi agresorami. „Wampiry” (podobnie zresztą jak wspomniany film Rodrigueza) są kwintesencją pulpy. To nie jest film dyskutujący z dorobkiem kina wampirycznego, nie dokonuje on rewizji gatunku. To nie jest również moralitet, ani głębokie kino – to po prostu krwawa jatka na ekranie. Tylko tyle i aż tyle. Wampiry są tu pozbawione właściwie wszystkich swoich romantycznych cech – działa na nie tylko światło słoneczne, kołek w serce lub dekapitacja. I to one są tu muszą się ciągle bronić przed gniewem Jacka Crowa.
Co za rola, tak w ogóle! Jakim cynicznym, bezwzględnym, bezlitosnym i wściekłym psem jest tutaj James Woods. Wydaje się wprost stworzony do tej roli, z nieodłącznymi czarnymi okularami, skórzaną kurtką i cygarem w zębach. To taki drań z obrazka charakterystycznego dla kina akcji, który z groźną miną idzie w kierunku kamery, zostawiając za sobą wybuchający właśnie budynek. I nawet się twardziel nie odwróci! John Carpenter bardzo cenił sobie współpracę z Woodsem. Mieli pewien układ, wedle którego Carpenter popuszczał nieco scenariuszowe cugle i dawał Woodsowi możliwość improwizacji. Świetnie sprawdza się też Daniel Baldwin w roli drugiego łowcy oraz Sheryl Lee, niezapomniana Laura Palmer z „Twin Peaks”, w roli ofiary wampirzego ugryzienia. Doświadczenie w odgrywaniu skrajnie przerażonej i cierpiącej dziewczyny sprzed kilku lat, wyraźnie tu zaprocentowało – w kilku scenach dało się wręcz usłyszeć: „Ogniu, krocz ze mną!”[1].
I znowu kolejny film Carpentera ledwo na siebie zarobił. Zebrał jednak o wiele lepsze recenzje niż groteskowa eskapada Kurta Russella sprzed dwóch lat. Niestety kolejny film, który zawitał w kinach w 2001 roku określany jest często jako najgorszy film Carpentera w karierze i gwóźdź do jej trumny. Lecimy na Marsa.
[1] „Ogniu, krocz ze mną!” to cytat z serialu „Twin Peaks”, często powtarzany przez istotę nawiedzającą Laurę Palmer.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz