niedziela, 31 stycznia 2021

Pieśni umarłego marzyciela

Uncanny valley

Warto było czekać na nowego Ligottiego. Nie wali po głowie tak, jak „Teatro Grottesco” – ale tylko z jednego, prostego powodu. Walnąć mocniej jest prawie niemożliwe, a poza tym, po chyba trzykrotnej lekturze „Teatro…”, wiedziałem już czego się mniej więcej po Ligottim spodziewać. A „Pieśni umarłego marzyciela” są dokładnie takim zbiorem na jaki czekałem. 

Ligotti pisze literaturę niesamowitą. Więcej – niesamowitą wśród niesamowitej. W „Pieśniach…” nie jest jeszcze chyba tak zmęczony, nie jest tak zaszczuty przez rzeczywistość i chyba bardziej świadomy samego procesu pisania, który dopiero w „Teatro…” wydaje się bardziej automatycznym, podświadomym i wyrażającym głęboki lęk i ból samego istnienia, krzykiem pisarza. „Pieśni umarłego marzyciela” są również nieco prostsze formalnie i przystępniejsze – ba, nawet posłowie Wojciecha Guni jest nie tak hermetyczne jak przedmowa do „Teatro Grottesco”.

Ale myli się ten, kto myśli, że można podejść do „Pieśni…” tak, jak do większości opowiadań grozy i czytać po prostu jeden tekst za drugim. Tak się nie da, bo złożoność narracji, jej specyficzny „tembr”, charakterystyczne rozedrganie i dygresyjność, a przede wszystkim „bardzo mała schludność” (kto czytał, ten wie, a kto nie, ten się dowie), zmuszają czytelnika do dawkowania tejże prozy. Nie da się ciurkiem przejść więcej niż trzech, czterech opowiadań bez straty jakości odbioru. A szkoda tu cokolwiek tracić, bo takiej właśnie niesamowitości nie znajduje się w literaturze na co dzień.


Znacie pojęcie „uncanny valley”? Pewnie, że znacie. To uczucie niepokoju lub wręcz odrazy wywołane widokiem człekopodobnego robota (lub innej maszyny) imitującego ludzkie ruchy. Im taka figura bardziej podobna i bardziej udatnie naśladująca – uczucie to jest silniejsze. W opowiadaniach Ligottiego wrażenie to rozciągnięte jest na całą rzeczywistość – zaczyna się od pierwszego akapitu i rośnie do samego końca, nie odpuszczając ani na chwilę. Świat, w którym zmuszeni (tak, zmuszeni) są żyć bohaterowie, powoduje dyskomfort, każe wątpić w swoją autentyczność, nakazuje oglądać się przez ramię. Zewnętrzna rzeczywistość wydaje się być tylko produktem bliżej nieokreślonej siły, która maskuje jej prawdziwą naturę.

Ba, ale gdyby to było wszystko, moglibyśmy powiedzieć, że chociażby Philip K. Dick już o tym pisał. To byłoby za mało. Efekt „uncanny valley”, dyskomfort wynikający z uczucia wynaturzonego naśladownictwa i chorobliwego braku autentyczności rozciąga się nie tylko „na zewnątrz”, ale przede wszystkim „do wewnątrz”. Własna jaźń staje się głównym podejrzanym, czymś „niesamowitym”. Bohaterowie okazują się kawałkami mięsa schwytanymi w kleszcze animującej je siły. Dokładnie tak – nie jakimś „umysłem uwięzionym w nie swoim ciele”, (to również nie byłoby nowością) ale wręcz odwrotnie. „Czymś”, co jest „ciałem” zmuszonym nagle do utrzymywania świadomego, „nie swojego ja”. Takim ot, „przebudzonym mięsem”, nieistotną porcją żywych tkanek wyciągniętą z niebytu (nieświadomości). W jednym z najlepszych opowiadań zbioru, niejaki doktor Voke tłumaczy panu Veechowi, że doświadczane przez niego uczucie „uncanny valley” na widok poruszającego się i śmiejącego manekina jest tak naprawdę niczym w porównaniu do grozy, jakiej doświadcza sam manekin (przebudzone drewno), „uwięziony” w swej własnej, niepotrzebnie powstałej jaźni. Owa jaźń, zaraz po zaistnieniu, rejestruje rzeczywistość – a to wystarczy, aby oszaleć. Najgorsze jest to, że takie „zaistnienie”, to nie żaden celowy zabieg, żaden element „większego planu”. To tylko zmarszczka na rzeczywistości, przypadkowa konfiguracja, pechowy odprysk tłuszczu buzującego na rozgrzanej patelni.


I teraz idziemy dalej. Jeśli takie doświadczenie „rejestracji rzeczywistości” jest snem, to pół biedy, choć już wtedy wesoło nie jest. Jeśli natomiast snem nie jest – mamy przejechane. Mamy wtedy do czynienia ze „sromotną porażką” i horrorem absolutnym. Sny zatem (czytaj: literatura) zdają się być sposobem na eskapizm i kiełznanie strachów – poprzez ubieranie ich w pewien nawias. Są zatem sny dla lunatyków – dla tych, którzy śnią, ale coś ich dręczy, każe dążyć do przebudzenia, rozbijać się po nocy, ale mimo wszystko trwać w niewiedzy. Są też sny dla bezsennych – wyrwanych ze snu o trzeciej nad ranem i patrzących z przerażeniem na rzeczywistość, ale zdolnych jeszcze do ponownego zaśnięcia i zapomnienia. I są także sny dla umarłych – paradoksalnie „przebudzonych na stałe” i nie zdolnych już do eskapizmu.

Proza Ligottiego ma tę niecodzienną właściwość, która bezgranicznie angażuje czytelnika. Autor wciąga nas do wnętrza umysłów swoich bohaterów (które, jak już pisałem, nie muszą być wcale „ich” umysłami) – śmierdzących, klaustrofobicznych, ciasnych miejsc wypełnionych paranojami, zwidami i koszmarami. Wrzuca nas wszędzie tam, gdzie nie bardzo chcielibyśmy się znaleźć w realu – ale z książką w ręku, czemu nie? Te wizyty to takie chwilowe zakładanie ciemnych okularów Faliola (bohatera „Maskarady martwego miecza” – mojego kolejnego faworyta w zbiorze), kilkusekundowe przebłyski rzeczywistości, którą lepiej brać za sen. Tylko dlatego, żeby nie oszaleć.


Specjalnie nie piszę nic o samych opowiadaniach i ich fabułach. Tego pewnie jeszcze będzie sporo w innych recenzjach. Przeczytajcie „Pieśni umarłego marzyciela” – ale nie za dużo naraz, w skupieniu i z zaangażowaniem. Zaskoczy Was czasem forma, intensywność narracji („Chemik” rozbija bank pod tym względem), czasem się wystraszycie, ale może czasem będziecie znużeni i poirytowani. Na pewno nie będziecie obojętni. A na koniec, po posłowiu Wojciecha Guni, będziecie chcieli zacząć od nowa – aby pójść tropami tam zasugerowanymi. Zresztą, może i nie – może to tylko taka moja przypadłość.



Tytuł: Pieśni umarłego marzyciela
Tytuł oryginalny: Songs of a Dead Dreamer
Autor: Thomas Ligotti
Tłumaczenie: Wojciech Gunia, Mateusz Kopacz
Wydawca: Okultura
Data wydania: grudzień 2020
Rok wydania oryginału: 1985
Liczba stron: 298
ISBN: 9788388922695

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz