niedziela, 4 sierpnia 2019

Staruszek Logan

Nazywam się Logan!

Recenzja powstała przy współpracy z portalem Szortal i została tam pierwotnie zamieszczona.

W sierpniu 2008 roku, w sześćdziesiątym szóstym numerze serii „Wolverine” rozpoczęła się ośmioczęściowa historia, uważana za jedną z najważniejszych opowieści o Rosomaku. Cztery i pół roku temu ukazała się w Polce jako pięćdziesiąty czwarty album „Wielkiej kolekcji komiksów Marvela” od Hachette, a teraz wraca na nasz rynek w wydaniu Egmontu. Mark Millar, zainspirowany kreacją Clinta Eastwooda w genialnym „Bez przebaczenia”, przedstawia postać Wolverine’a próbującego przetrwać w alternatywnej wersji uniwersum Marvela. Tutaj przed pięćdziesięcioma laty świat zmienił się całkowicie.

Mamy rok mniej więcej 2060. Od pół wieku nie ma już superbohaterów. Niemal wszyscy zostali zabici w wielkim „pospolitym ruszeniu” superłotrów, którzy teraz, niczym wielcy feudalni władcy, panują w podzielonej Ameryce. Cały Wschód opanowany jest przez Prezydenta (którego tożsamość poznajemy później, kiedy akcja przenosi się w okolice Mount Rushmore – jasna sprawa) a jego sąsiadem jest Doctor Doom. Centralne Stany Zjednoczone to ziemia niczyja – na zachód od niej mamy terytorium Kingpina, okopanego w swoim Fisk Lake City a następnie – uwaga! – trafiamy na Zachód zdominowany przez Hulka i jego pomiot. Tak, ten wielki filar Avengers zszedł na złą drogę i razem ze swoją – rysowaną tak jak na wielu popkulturowych obrazkach – „hillbilly family” terroryzuje tereny od Seattle po San Diego.


Nikt już specjalnie nie wspomina szczegółów tragicznych wydarzeń. Mało kto pamięta najbrutalniejszego z mutantów, który, w wyniku niewyjaśnionej bliżej traumy, postanowił już na stałe schować pazury. Nie używa ich już od pięćdziesięciu lat i razem z rodziną mieszka na farmie w okolicach Sacramento. Sędziwy mutant nazywa siebie Loganem, ponieważ „Wolverine umarł pięćdziesiąt lat temu”. Gdy, po raz pierwszy od lat, nie starcza na comiesięczny haracz dla bezlitosnej, zielonej mafii, musi znaleźć sposób, aby ocalić bliskich. Przypadek chciał, że na jego farmę trafia mocno już nadgryziony zębem czasu, wyglądający jak Kris Kristofferson z „Blade’a” Hawkeye. Stary kompan proponuje Loganowi wspólną wyprawę do Nowego Babilonu na wschodzie kraju. Jeśli ten pomoże dostarczyć tajemniczą przesyłkę, zostanie wynagrodzony i zażegna – przynajmniej na chwilę – niebezpieczeństwo. Logan nie ma wyjścia, jednak zaznacza, że nie będzie pod żadnym pozorem używał przemocy. 


„Wolverine. Staruszek Logan” to western przyszłości, brutalny i krwawy thriller, superbohaterska postapokalipsa w stylu „Mad Maxa” i „komiks drogi”. Mark Millar i Steve McNiven zapraszają czytelnika na wyprawę, w jaką większość czytelników już nie raz ruszała – chociażby w „Kaznodziei” Gartha Ennisa. Tutaj jednak jest o wiele mniej groteskowo, bardziej brutalnie i dosadnie (choć mogłoby się to wydawać niemożliwe). Millar nie ma takiego poczucia humoru jak Ennis, ale też nie o to tutaj chodzi. Trafiamy po prostu do dystopijnego, surowego świata przyszłości, gdzie nie liczy się moralność i idea superbohaterstwa. Umarła ona wraz z Kapitanem Ameryką, Iron Manem i całą resztą. To nie jest czas na heroiczne wyczyny. W świecie bez bohaterów trzeba po prostu przeżyć – do tego sprowadza się cała egzystencja.

Millar w bardzo ciekawy sposób nawiązuje do regularnego uniwersum Marvela i jego postaci. Jego pomysły, świetnie zilustrowane w realistycznym stylu McNivena, są momentami naprawdę ciekawe. Wspomnijmy takie motywy jak Mjolnir Thora, pełniący rolę Excalibura przyszłości; gargantuiczny szkielet Hanka Pyma stanowiący element krajobrazu, czy venomowego symbionta szukającego nowego nosiciela. Najbardziej spektakularny jest sam Hulk, któremu najwyraźniej odbiło. Niestety mamy też w fabule kilka rzeczy przeszarżowanych, które wręcz denerwują swoją naiwnością i – jakby to powiedzieć – nachalnością. Nie będę ich wymieniał – polecam zwrócić uwagę na przykład na działanie supermocy Wolverine’a.


Sama postać Logana wydaje się inna niż w komiksach, które znamy. To mruczący cały czas wulkan grożący wybuchem. Powtarza, że nie chce nikogo skrzywdzić i że choćby nie wiadomo co się działo, nie użyje przemocy. Twierdzi, że jest złamany i zrezygnowany. Jednak ta jego ciągła mantra -– „nigdy ich nie wysunę” – staje się w pewnym momencie męcząca i mało wiarygodna. Przecież dobrze wiemy, że w końcu to nastąpi, prawda? To przecież Wolverine, prawda? „Nazywam się Logan”. Serio?

Mark Millar stwierdził, że jego „Old Man Logan” ma być tym dla postaci Wolverine’a, czym „Powrót mrocznego rycerza” dla Batmana. No nie wiem, to chyba zbyt mocno powiedziane. Samo postarzenie bohatera to za mało – „Staruszek Logan” nie ma ani takiej głębi, ani siły rażenia jak dzieło Millera. Może powstał z dwadzieścia lat za późno? Nie, to też nie to. To po prostu bardzo prosty, dość przewidywalny fabularnie komiks, którego autorzy aspirowali chyba zbyt wysoko. Ale jednocześnie jest to całkiem niezłe i przyjemne czytadło.



Tytuł: Wolverine. Staruszek Logan
Scenariusz: Mark Millar
Rysunki: Steve McNiven
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Tytuł oryginału: Wolverine. Old Man Logan.
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Marvel
Data wydania: maj 2019
Liczba stron: 228
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 175 x 265
Wydanie: I
ISBN: 9788328141759

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz