wtorek, 16 kwietnia 2019

Wtorek przed ekranem #2

John Carpenter - Atak na posterunek 13



Artykuł o Johnie Carpenterze ukazał się pierwotnie w magazynie OkoLica Strachu.



John Carpenter powiedział kiedyś, że każdy, kto kiedykolwiek robił film niskobudżetowy, inspirował się „Nocą żywych trupów” George’a A. Romero. Filmy niezależne, robione za małe pieniądze i pozbawione destrukcyjnego wpływu hollywoodzkiej maszyny, były najlepszym sposobem na rozpoczęcie reżyserskiej kariery. Praca z filmem niskobudżetowym to swoboda działania. Gdy przychodzi po ciebie Hollywood i proponuje ci kasę, musisz wiedzieć, że robi to tylko po to, aby zarobić jeszcze więcej kasy. Jesteś inwestycją i nieważna jest już wtedy twoja reżyserska wizja. No ale co z tymi żywymi trupami? Zaraz do tego wrócimy.



Why would anybody want to shoot at a police station?

Noc żywych bandytów

Carpenter zawsze chciał robić westerny – napisał nawet scenariusz do filmu z Johnem Wayne’em, ale nie zdążył go zrealizować z powodu choroby i śmierci ikony amerykańskiego kina. W latach siedemdziesiątych western nie był już tak bardzo popularny jak kiedyś, zatem Carpenter wpadł na pomysł, aby zrobić „western w przebraniu”. I tak powstał „Atak na posterunek 13”, z charakterystyczną ścieżką dźwiękową autorstwa samego reżysera.

Uliczny gang w Los Angeles zostaje brutalnie rozbity przez policję. Ulicznicy poprzysięgają zemstę i przygotowują krwawy odwet na załodze likwidowanego właśnie posterunku w najniebezpieczniejszej dzielnicy miasta. Traf chciał, że akurat tego dnia na ten posterunek przybywa szeryf Ethan Bishop, który ma tylko chwilowo przejąć dowodzenie nad placówką. Gdy na posterunku pojawia się, ścigany przez bandytów, zrozpaczony mężczyzna, okazuje się, że nie ma jak uciec z budynku otoczonego przez wprost demonicznych złoczyńców. Trzeba się uzbroić i przetrwać noc, podczas której gangsterzy niczym zombie z wspomnianego filmu Romero, będą wlewać się do budynku każdym możliwym otworem, żądni głów wszystkich schowanych w środku.


„Atak na posterunek 13” to zombie western, w którym rolę żywych trupów zajęli ludzie, a prerię zastąpiło blokowisko w Los Angeles. Scena, w której jeden z bohaterów rzuca strzelbę do drugiego, a ten po schwytaniu momentalnie z niej wypala, jest wyjęta żywcem z westernów Howarda Hawksa – sam reżyser wskazuje swoje ukochane „Rio Bravo” jako źródło inspiracji. Bandyci kryją się gdzieś za drzewami, są nieodróżnialną masą i mimo iż w sumie niewidoczni, to wszechobecni. Gdy już ruszają do ataku, są jak maszyny, nie cofną się przed niczym. Nie panikują w obliczu zagrożenia, liczy się dla nich tylko zemsta – to wręcz siły natury i niekontrolowany żywioł. A motyw ludzi uwięzionych w małej przestrzeni i walczący z napierającą na nich rzeczywistością (który, tak na dobrą sprawę, mamy już w „The Dark Star”) stanie się sztandarowym fabularnym zagraniem reżysera w większości jego filmów.

Film nie zdobył uznania w USA, za to został bardzo doceniony w Europie, zwłaszcza na Wyspach. Publiczność była zdegustowana i zszokowana, krytycy wypowiadali się o filmie w bardzo niepochlebnych słowach. Jest to opowieść z niezliczoną ilością trupów, ekstremalną przemocą, którą trudno uzasadnić. Jednak nie oszukujmy się, to nie te cechy w głównej mierze spowodowały taki, a nie inny odbiór. Chodzi przede wszystkim o porażającą scenę z małą dziewczynką, która przyszła po prostu kupić lody do objazdowej budki[1]. W latach siedemdziesiątych, dla każdego nieprzygotowanego widza, choćby nawet zjadł zęby na kinie exploitation, ta scena jest jak cios młotem w środek czoła. John Carpenter przyznał, że nie miał wtedy pojęcia, że będzie to aż tak wstrząsające i sam przyznaje, że to najmocniejsza scena, jaką kiedykolwiek nakręcił. Bardzo ciekawą historią jest to, że w celu zaopiniowania filmu w MPAA[2] i uniknięcia kategorii X, scena została usunięta. Po przyznaniu filmowi kategorii R (poniżej siedemnastu lat tylko z rodzicami), wmontowano scenę z powrotem. Nietrudno wyobrazić sobie szok na widowni podczas premiery.


Quentin Tarantino przyznał kiedyś, że bez „Ataku na posterunek 13” nie byłoby „Od zmierzchu do świtu”. Pierwszy, profesjonalny, pełnometrażowy film Johna Carpentera jest jednak o wiele bardziej duszny, przytłaczający i brutalny niż, co tu dużo mówić, komiksowe szaleństwo z George’em Clooney’em w roli głównej. I pomimo wyklinania przez amerykańskich widzów, ten carpenterowski survival horror był jego pierwszym poważnym krokiem do wielkiej kariery. John Carpenter wspomina w wywiadach, że zaczęła się wtedy poważna praca, wstawanie wcześnie rano i nieprzespane noce. Nie był do tego przyzwyczajony, a dodatkowo upomniała się o niego telewizja.




Listen, if it continues I think you should call the police

W hołdzie twórcy „Lęku wysokości”



„Ktoś mnie obserwuje” to film zrobiony na potrzeby telewizji, napisany i wyreżyserowany przez Johna Carpentera. To rewers „Okna na podwórze” Alfreda Hitchcocka z 1954 roku. Tam bohater obserwował sąsiadów, tutaj bohaterka obserwowana jest przez niezidentyfikowanego prześladowcę, mieszkającego w budynku naprzeciwko. Dzwoni do niej, straszy, nie daje spać. Napięcie cały czas narasta, aż do niezbyt zaskakującego, ale przemyślanego i spójnego finału. To także wyraźne nawiązanie do „Lęku wysokości”, którego scenografię stanowiły niebotyczne wieżowce.

Główna bohaterka to silna i niezależna kobieta, która dzielnie stawia czoło zagrożeniu. Walczy nie tylko z własnym strachem i paranoją, lecz także z otoczeniem, które jej nie dowierza oraz z uczuciem klaustrofobii i zagrożenia płynącego z jej własnego mieszkania. Jej lokum jawi się tutaj jako pułapka, niedająca poczucia bezpieczeństwa. Kobieta ma ciągłe wrażenie bycia obserwowanym. 

To już druga silna, kobieca bohaterka Carpentera, obok dzielnej pracownicy posterunku z poprzedniego filmu. I nie ostatnia, ten rodzaj protagonistki pojawia się w wielu kolejnych filmach Carpentera. Żeby daleko nie szukać – już w następnym.


Z racji tego, że była to produkcja telewizyjna, nie było w niej krwi, seksu, brutalności ani gore. Powstał zatem film zupełnie w stylu Hitchcocka, z rewelacyjnym suspensem, podczas oglądania którego widać, jak rzetelnie Carpenter odrobił lekcje. Trybut dla twórcy „Psychozy” nie dorównuje w żadnym stopniu jego najlepszym filmom, ale w swoim gatunku i jak na swoje czasy jest to film zrobiony świetnie, bez błędów i nieścisłości, i co najważniejsze – ogląda się go naprawdę z wielką przyjemnością.

„Ktoś mnie obserwuje” to ostatni film przed tym, jak John Carpenter stał się Johnem Carpenterem. Aby dowiedzieć się, jak do tego doszło, musimy udać się do Haddonfield w stanie Illinois. Nadchodzi Halloween!








[1] Dziewczynka zostaje po prostu bez powodu brutalnie zamordowana przez bandytę, który chwilę wcześniej zabił właściciela lodziarni.
[2] Motion Picture Association of America - amerykańskie stowarzyszenie mające na celu dbanie o interesy amerykańskich studiów filmowych, którego jednym z zadań jest przyznawanie filmom kategorii wiekowych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz